
Dawno, dawno temu raperzy z Nowego Jorku wpadli na pomysł gęstego układania sylab na bitach w standardowych tempach około 90 bpm. Wydawało się, że słowa są ze sobą nierozerwalnie splątane, a każde kolejne wyrasta z poprzedniego. Co jednak było w tym najbardziej istotne to, obok wielokrotnych rymów, dziwaczne wrażenie, jakby ktoś opowiadał nam historię, a rymy służyły wyłącznie odpowiedniemu akcentowaniu narracji. Wspominałem o tym, jak Jay-Z kładł nawijkę przy innej okazji (TUTAJ). Taki sposób pisania ma właściwie same plusy, bo gęsta nawijka wymusza siłą rzeczy flow (i pozwala uniknąć pułapek związanych z graniem pauzą), a także osadza solidnie wokal na podkładzie i nie pozostawia manewru do pomyłki (oczywiście jeśli tekst jest przećwiczony, oddechy się zgadzają itd. – mówię o warunkach optymalnych). Takie ułożenie tekstu wymaga od rapera także nieco bardziej agresywnego podejścia, bo narzucone tempo jest większe. To z kolei przekłada się na podbudowę charyzmy i przykuwa ucho słuchacza do głośnika – mimowolnie wkręcamy się w zaproponowaną narrację. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli napiszę, że Pezet najlepiej wypada właśnie wtedy, kiedy decyduje się na kanonadę przyległych rymów.
Choć nigdy nie zwątpiłem w Pezeta (miałem chwile zawahania przy „Supergirl” i późniejszej wypowiedzi rapera, że jest to numer lepiej napisany od „Seniority”), to dla mnie „prawdziwy” PZU wrócił dopiero przy okazji premiery kawałka „Kartel”:
Świadomość tego, że Pezet wciąż potrafi tak stylowo zarżnąć podkład i zaprezentować bezpretensjonalną nonszalancję (tak, tak!), jest bardzo miła. Tym milsza, że „Intro” zapowiadające „Muzykę Współczesną” jeszcze tę gotowość do totalnej anihilacji bitów podkreśla. Jasne, Pezet przeważnie brzmi dobrze – nawet jeśli eksperymentuje albo sprowadza swój warsztat do minimum i robi klimatyczne numery w rodzaju „Co jest ze mną nie tak”. Jednak momenty, w których Paweł może odkurzyć tytuł profesora bloków i pojechać swoim cwaniackim streetsmartowym stylem, są dla mnie najważniejsze:
Lata mijają i młodziaków, którzy potrafią nagrać hit, przybywa. Jednak hit dzisiaj coraz rzadziej oznacza solidnie zrobiony hip-hopowy numer. Z twardą nawijką o czymś i rzetelnym wykorzystaniem swojego słownika i palety skojarzeniowej. Na tym polu broni się obecnie niewielu, a jedną z osób, która nigdy z niego nie zeszła, jest właśnie Pezet. To jeden z tych raperów, u których nie mam wątpliwości, że słowa są takie, a nie inne, bo tak miało być, a nie tak przypasowało. Chociaż czasami dostaję szewskiej pasji, kiedy Paweł zamiast snuć historię, snuje wyliczenia i rymuje na tę samą końcówkę, to przypominam sobie, że to kiedyś była jedna z charakterystycznych rzeczy w jego stylu i póki treść zwrotki od tego nie cierpi, to powinienem odpuścić.
Avi nawinął, że nie pisze tekstów, tylko przemówienia. Pezet nie pisze tekstów, tylko dzienniki. Świadczą o tym chociażby tematyczne klisze, które w twórczości warszawskiego rapera przewijają się od samego początku. To do dzisiaj jest historia o chłopaku z bloków, który mierzył nieco wyżej niż inni i dzisiaj chce być pewien, że to było słuszne spojrzenie. Tutaj, jeśli jest bragga, to poparta zasługami. Jeśli jest smutek, to nie w tonacji emo-rapu. Jeśli jest gniew, to rozumiemy jego powody. Jeśli jest nadzieja, to czujemy ją jak rzadko przy rapach kogoś innego. Tak się robi rap po profesorsku. Nowa płyta prawdopodobnie będzie pomieszaniem starego z nowym (coś jak „Znany i Lubiany” Bonsona), ale jestem pewien, że będą to najlepsze „wcielenia” Pezeta w każdej z wybranych stylistyk, jakich mogliśmy w ostatnich latach słuchać. Życzę tego Pawłowi, Wam i sobie.
fot. kadr z klipu „Pezet – Intro (prod. Auer, cuty DJ Panda)”, youtube.com/Koka Beats