
Właściwie osób niebezpośrednio odpowiedzialnych za Billie Eilish było więcej. Chociażby Trent Reznor z Nine Inch Nails czy nawet Dr Dre. Co łączy wymienione postaci? To proste – Interscope – wytwórnia, której zawdzięczamy ich ogólnoświatowy sukces i rozpoznawalność.
Słuchając najnowszej płyty Billie („WHEN WE ALL FALL ASLEEP, WHERE DO WE GO”), odniosłem wrażenie, że znam każdy patent na niej zastosowany. Coś już gdzieś było. Coś podobnego. W sposobie śpiewania, w rozwiązaniu rytmicznym, w akcentowaniu, w aranżacji utworów, czy nawet w samym instrumentarium. Teksty, choć traktujące o innych rzeczach, w podobny sposób przewrotne, dowcipne, lub wprost, szokujące (niech będzie, że kontrowersyjne).
David Fincher i David Lynch
Płyta ma sporo momentów, które produkcyjnie podchodzą pod zabiegi, które lubi stosować Trent Reznor, kiedy robi muzykę dla Davida Finchera. Mamy tu więc skojarzenia od „Social Network” (takie „you should see me in a crown”) po „Gone Girl” (chyba najlepszy utwór na płycie, czyli „bury a friend”). Sposób śpiewania jest niepokojący, narracja Billie spokojnie odnalazłaby się w jakiejś neonowej wersji Twin Peaks – jednocześnie jest dziewczęcy i zadziorny, jak miało to miejsce w przypadku Gwen Stefani. Mamy trochę lolitkowości, mamy trochę „poważnych pytań od niepoważnej dziewczyny” itd.
Mamy też wodewilowy, nieco eminemowe „all the good girls go to hell” (sporo melodii w tym utworze jest MarshallMathers-friendly na czele z syntezatorem w refrenie). Do tego przewrotność tekstu – Bóg jest kobietą, Św. Piotr wziął sobie wakacje itd. Sama fraza „My Luficer is lonely” to przecież nastoletnia, dziewczęca wersja Marylina Mansona (także podopiecznego Interscope).
Mimo że za produkcję na płycie odpowiada Finneas – brat Billie – to słychać w niej wyraźnie całą machinę Interscope i poprzednie dokonania wytwórni w dziedzinie kreacji swoich artystów. Mimo że koronną zasadą Jimmy’ego Iovine (założyciela) jest pozostawianie pełnej swobody swoim wykonawcom, to nie sposób odnieść wrażenia, że przynależność do Interscope ich wszystkich jakoś… poje*ała. Oczywiście pozytywnie.
Bo jak inaczej wytłumaczyć „rozmówki” w „my strange addiction”, które budzą skojarzenia ze sprzeczkami Eminema z Paulem Rosenbergiem? Zresztą ten numer to w ogóle jest Gwen Stefani 2.0, a refren czerpie z najlepszych okresów psychodelii w muzyce miejskiej.
A skąd ten Dr Dre na początku? Miks! Płyta ma niesamowicie dobre brzmienie, a z takiej selektywności dźwięków znany jest doktor z Compton już od Chronic (a na dobre od 2001).
Perfekcyjnie nieoryginalna oryginalność
Billie Eilish jest w mojej opinii najlepszym produktem współczesnej muzyki rozrywkowej. Po ekskluzywnym chłodzie w wykonaniu Lany Del Rey, po przeszarżowanej (ale jakże świetnej!) Lady Gadze, Billie jest w bezpretensjonalny sposób chodzącym (i śpiewającym) oryginałem, choć bije od niej historia muzyki rozrywkowej poprzednich 20 lat. Do tego jej image – perfekcyjna mieszanka zwariowanego Eminema z niewinną i trochę szaloną Gwen Stefani, a gdzieś tam w tle nieodżałowana estetyka Lil Peepa – o tym więcej pisałem TUTAJ. Ta dziewczyna jest perłą w koronie Interscope Records. Jimmy Iovine – you did it again!
PS: To muzyczne nawiązanie do „Hallelujah” w refrenie „i love you” – przy wersach „Say you were tryna make me laugh/And nothing has to change today” – doprowadza mnie do szału, bo kiedy śpiewam na głos (należę do tych osób), to ciągle mylę tekst. DZIĘKI.
fot. kadr z klipu „Billie Eilish – bad guy”, youtube.com/Billie Eilish