
Komodo to zespół, w skład którego wchodzi trzech małopolskich DJ-ów – Darek Odrzywołek (Alex Red), Jonasz Brzeźniak (Yash) i Tomasz Piasecki (Tom Sanders). Od ponad dekady zajmują się tworzeniem autorskiej muzyki klubowej, ale chętnie podejmują się również nowych aranżacji znanych i lubianych klasyków, takich jak na przykład „Blue Suede Shoes” Elvisa Presleya czy „(I Just) Died in Your Arms” Cutting Crew. Porozmawialiśmy o powstawaniu ich największego hitu, o tym, z którym polskim raperem chcieliby współpracować, a przy tym dowiedzieliśmy się, co łączy ich z… Paulem McCartneyem!
Jak się czuliście, kiedy w 2018 roku „(I Just) Died in Your Arms” wchodziło do rozgłośni?
Jonasz: Pamiętam, że co chwilę dzwonili do nas nasi znajomi z informacją, że właśnie słyszą ten utwór… A gdy jechałem w tamtym czasie nad morze, skacząc po stacjach radiowych, trafiłem na niego chyba siedem razy! Zawsze była to taka sama radość. Tyle lat czekaliśmy, żeby nas zagrali, a wtedy gdzie nie poszliśmy, grali nas wszędzie.
Tomek: To było na początku takie „zbieranie checkpointów”. Czekasz na to, żeby zagrali przynajmniej raz. A tu grają drugi, trzeci!
Darek: I wreszcie zagrali nas w Radiu Zet…
J: Pomyślałem, że będziemy mogli o tym napisać w biografii. RMF, Zet, Eska – wszystkie największe stacje wpuściły utwór na główne rotacje.
A jak dziś odbieracie to, kiedy was grają?
D: Teraz nas to nie zaskakuje, ale i tak zawsze to jest wielka radość! Poza tym w Polsce jest to dosyć istotna sprawa, w przeciwieństwie do wielu zagranicznych rynków, gdzie ważniejszą rolę odgrywają np. YouTube i Spotify. U nas bez grania utworu w rozgłośniach praktycznie nie ma szans na hit. Oczywiście poza gatunkami, które wybijają się bez niego jak właśnie hip-hop.
Wśród naszych utworów mamy niestety taki, który przez polskie rozgłośnie radiowe został pominięty, a mógłby zostać światowym hitem. „Miami Deja Vu” bez żadnej promocji radzi sobie lepiej, niż wszystkie inne single. Nie licząc oczywiście „I Just Died”, którego wynik to klasyczny przykład tzw. efektu kuli śnieżnej.
Wróćmy do „I Just Died”. Czuliście, że przyjmie się on tak dobrze?
D: Nie myśleliśmy o tym. Bardzo długo nad tym utworem pracowaliśmy i byliśmy nim już zmęczeni. Nie wiem, ile wersji było. Pamiętam, że w pewnym momencie powiedziałem: „Dobra, wydajmy to nareszcie i róbmy coś innego”. Byliśmy „przesłuchani”. Ale Jonasz mówił wtedy, że jeszcze coś z tego będzie.
J: Decyzję o tym, że użyjemy tej, a nie innej melodii podjęliśmy właściwie w ostatniej chwili. Ostateczna wersja pojawiła się ostatniego dnia produkcji i po tej pory mam w projektach alternatywne melodie, które nie ujrzały nigdy światła dziennego.
T: Z samym wydaniem tego kawałka też nie było tak kolorowo. Na początku był wzrost, ale później wszystko się zatrzymało. YouTube stanął, Eska nie zagrała, RMF też. „Koniec, po wszystkim” – pomyślałem. I wtedy YouTube nagle wystartował. 5 tysięcy dziennie, później 10, 20 i to rosło dalej… 100, 200, 500.
D: Rekordem było chyba półtora miliona dziennie!
J: I to się przez jakiś czas utrzymywało na takim poziomie.
Pamiętacie nagłówki, które się później pojawiały?
J: Tak, ale warto jednak nadmienić, że dziennikarzem, który wychwycił ten utwór, był Rafał Wróblewski z Eski. On pierwszy wrzucił artykuł: „Hit lata – „I Just Died” Komodo”, jeszcze zanim singiel się wypromował.
Jestem ciekaw, czy wiecie, ile „I Just Died” ma odtworzeń w tym momencie.
J: Sto dwadzieścia…
D: …dwa!
J: Tak, 122 miliony. Tygodniowo nadal wskakuje około miliona.
D: To jest o tyle ciekawe, że wszystko bierze się z tego, iż ciągle dołączają nowe kraje, w których „I Just Died” staje się popularny, mimo że od premiery minęło 2,5 roku. Widać teraz pod klipem m.in. bardzo dużo hiszpańskojęzycznych komentarzy. A na przykład w Rosji słuchają nas częściej, niż w Polsce.
120 milionów… Gdyby którykolwiek z polskich raperów miał teraz takie wyniki, nawet gdyby był to jeden hit, zostałby zapamiętany na zawsze.
D: Wyniki hip-hopu i tak są imponujące, ale on rzadko wychodzi poza granice Polski. Naszych utworów słuchają na całym świecie, więc jest nam łatwiej. Ale tak, masz rację, gdyby inny artysta miał teraz ponad 120 milionów i poczwórną platynę, to pewnie byłoby medialne szaleństwo na punkcie takiego zespołu.
Jak wam się wydaje, dlaczego muzykę klubową tak rozdziela się od jej twórców?
D: To jest m.in. efekt braku wizerunku celebryty. Po pierwsze, my nie za bardzo się pokazywaliśmy w klipach czy materiałach promocyjnych, więc większość słuchaczy nie kojarzyło kim są ludzie z Komodo. Po drugie, większość do tej pory myśli, że nie jesteśmy z Polski.
J: Dokładnie, więc pod klipem podwiesiliśmy komentarz wyjaśniający ten temat. Co do samego pytania – muzyka klubowa, elektroniczna, jest dość specyficzna, jeśli chodzi o wizerunek twórcy. Regułą jest, że choćby w przypadku klipów najwięksi w tej branży tylko przemykają przez ułamek sekundy jednej, może dwóch scen. Czasem nawet nie ma ich wcale. Taki zabieg pozwala uniknąć odbioru nagrania przez jakikolwiek pryzmat, pomijając już fakt, że zawodowi aktorzy pozwalają zachować realia scenariusza w jak najbardziej wiarygodny sposób.
D: Pamiętam, jak kiedyś byliśmy w programie telewizyjnym, w którym graliśmy jako DJ-e. Prowadzący rozmawiali o różnych osiągnięciach muzycznych jakiegoś artysty i mówili: „Słuchajcie, on ma już 12 milionów wyświetleń, to jest niesamowity wynik”. A my tam z tyłu krzyczeliśmy w myślach: „Halo, a my mamy już 50 milionów, więc czemu nie mówicie o nas?”. Nikt o tym nie mówił, dlatego że nie jesteśmy celebrytami. Nie tańczymy w „Tańcu z gwiazdami”, nie robimy jakichś głupot, by było o nas głośno. My tylko robimy muzykę.
J: Poza tym to jest muzyka elektroniczna. Niektórzy przekornie pytają: „Jak DJ-e robią muzykę?”. Osobiście jednak bardziej czuję się producentem, bo od tego zaczęła się moja przygoda ze światem klubowym. Niektórzy nie wyobrażają sobie, że można komponować muzykę, nie wykorzystując np. żywej perkusji czy gitary, a obecnie największe hity tworzone są z laptopem na kolanach…
Co pomaga wam w tworzeniu muzyki? Dla mnie w Polsce przez większość roku jest za ciemno i za zimno, a wasze kawałki są…
D: Zbyt pozytywne?
Tak, o to właśnie chodzi. Ale wiem, że ty, Darek, poza muzyką, dużo też podróżujesz. Jak myślisz, w jakim stopniu to na ciebie wpływa?
D: Takie mam podejście do życia. Ale wiadomo, że im więcej słońca, tym więcej tego pozytywnego nastawienia. To oczywiste.
T: Znasz może „Asterixa i Obelixa”? Tam była taka historia, że Obelix w dzieciństwie wpadł do kociołka z magicznym napojem i później już nie musiał go pić. Niektórzy ludzie dobrze bawią się tylko po alkoholu, a im więcej piją, tym impreza jest lepsza. My często się śmiejemy, że Darek kiedy był dzieckiem, wpadł do kociołka z alkoholem… (śmiech)
D: Nie potrzebuję do tego alkoholu, bo sama muzyka i ludzie nas nakręcają! Ci, którzy mieli okazje zobaczyć nas podczas występów zapewne się o tym przekonali.
J: Duże znaczenie ma też to, że w naszym teamie każdy za coś odpowiada. Współczesna muzyka elektroniczna to przede wszystkim szukanie nowych brzmień, sampli, wokalistów… Tu cały czas coś się zmienia – musisz być na bieżąco z pluginami, dźwiękami, barwami, ze stylem muzycznym. Albo tym żyjesz i nagle wypuszczasz coś, co „zagrało”, albo cię nie ma. Nie da się tworzyć muzyki klubowej tak, że siadasz przy DAW-ie [program komputerowy do pracy z audio – przyp. red] parę razy w roku i wypuszczasz hity. Musisz być ze wszystkim na bieżąco i być na tyle dobrym, że pracując z wokalistą „ubierzesz go” w dźwięki tak, że przybierze to właściwą formę.
Z którym z polskich raperów chcielibyście współpracować?
D: Gdybym miał szybko wskazać jednego z nich, pomyślałbym o Zbuku. Jest tylko jeden problem: muzyka klubowa to są głównie anglojęzyczne utwory i byłoby łatwiej, gdyby to były rapy po angielsku. Być może wymyślimy coś po polsku i wtedy wejdziemy w collab z polskim artystą hip-hopowym. Jest to tylko o tyle trudne, że łącząc polskie teksty z muzyką klubową łatwo przybliżyć się do disco polo. Da się to, oczywiście, zrobić dobrze i za przykład możemy podać Gromee’ego. On robił takie kolaboracje, które świetnie się przyjmowały, np. „Powiedz mi”, które powstało we współpracy z Anią Dąbrowską i Abradabem.
Ja sam rapowałem w latach 90. i nieraz na naszych występach wykorzystujemy tę umiejętność. Przyznam jednak, że później nie znałem twórczości polskiego hip-hopu i się tym nie za bardzo interesowałem. Zmieniło się to kilka lat temu na wspólnym wyjeździe z artystami z wytwórni Step Records, kiedy doceniłem ich kunszt. W polskim hip-hopie jest mnóstwo fantastycznych i prawdziwych artystów, więc mamy nadzieję, że kiedyś dojdzie do takiej współpracy.
Planujecie wypuścić coś w najbliższym czasie?
J: Praktycznie cały czas mamy kilka utworów, nad którymi pracujemy i zbieg wydarzeń decyduje, który z nich jest priorytetowo traktowany. Na przykład, gdy jakiś wokalista zaśpiewa tak, że naszym zdaniem idealnie to pasuje – wtedy wiemy, że warto się na tym kawałku skupić.
D: Obecnie jesteśmy znani bardziej z remake’ów. Zostaliśmy tak naprawdę trochę zaszufladkowani i chcemy z tej szufladki wyskoczyć, bo patrząc na historię naszych utworów, remaki to jest jej malutki procent, a te autorskie kawałki pojawiały i pojawiają się cały czas.
To dlatego, że remaki są bardziej rozpoznawalne?
D: Tak, właśnie o to chodzi! Ktoś pisze: „A zrobicie kiedyś jakiś swój kawałek?”, a my możemy pokazać mu kilkadziesiąt takich kawałków. Remake’ów mamy kilka. Z szacunku do wielkich hitów sprzed lat lubimy pewne rzeczy ludziom przypominać. Dobrym przykładem jest hit od Cutting Crew, który m.in. dzięki nam zyskał drugie życie. Kiedy zrobiliśmy nową wersję, oryginał „I Just Died” miał 20 milionów wyświetleń. Po wyjściu naszego utworu w ciągu roku osiągnął ich 60. Myślę więc, że Nick jest zadowolony [Nick Van Eede, członek Cutting Crew i twórca oryginalnej wersji „I Just Died” – przyp. red.].
Mówimy o tym dlatego, że niektórzy twierdzą, że nie powinno się dotykać wielkich hitów; że niszczymy kawałek, a artyści, do których należy oryginał, płaczą z tego powodu. Nie, nie płaczą! Co więcej, sami zgłaszają się do nas ze swoimi utworami i chętnie oddają nam je do przerobienia.
Macie na myśli kogoś konkretnego?
D: Jest np. historia związana z naszym kawałkiem „Blue Suede Shoes”. To utwór, który kojarzony był z Elvisem Presleyem, ale jego autorem jest Carl Perkins. Żeby dostać pozwolenie na remake, potrzebowaliśmy zgody firmy, która jest publisherem i okazało się, że jej właścicielem jest… Paul McCartney! A on powiedział, że jeżeli chcemy, to możemy przy okazji wziąć coś z jego repertuaru. Jest taki jeden utwór z repertuaru Paula McCartneya, o którym cały czas myślimy, ale jeszcze się za niego nie zabraliśmy.
Który?
D: To chcielibyśmy na razie utrzymać w tajemnicy.
fot. Michał Szyndler