
Serwisy streamingowe mają problem z wypłacalnością! Artystom należy się hajs
Myślicie, że obecność na Spotify, Tidalu czy Apple Music, sprawia, że artyści zarabiają miliony milionów? Otóż nie. Są tam, bo tego wymaga rynek. Chcieliby zarabiać, ale to jest trochę problematyczna kwestia. Dlaczego? Czyżby Spotify, Tidal, albo Apple Music, miało jakieś niecne zasady funkcjonowania? Nic bardziej mylnego, bo intencje są dobre, ale wcale nie jest kolorowo. Problem zasadza się na czymś z pozoru absurdalnym. Często nie do końca wiadomo, komu należy wypłacić pieniądze i ile. I to jest fakt, takie jest na przykład stanowisko Spotify’a, który robi wszystko, by zapłacić twórcom ich należność, ale firma przyznała, że nie jest w stanie zawsze wszystkiego prześledzić. O co chodzi?
Transparentność
Zazwyczaj, kiedy słuchamy jakiegoś utworu, to widzimy w opisie, kto jest wykonawcą, z jakiej płyty pochodzi, czasami mamy uwzględnionego producenta i np. autora tekstu. Problem jest jednak o wiele szerszy. Weźmy za przykład takie „Dark Horse” Katy Perry. Kawałek napisało sześć osób, włącznie z wokalistką i Juicy J’em, który rapuje w nim gościnnie. Jeśli kawałek zostanie scoverowany, to dalej cztery osoby powinny dostać hajs. To jest różnie rozwiązywane, bo czasem autorzy sprzedają prawa wytwórniom i to one wówczas mają bezpośredni zysk. Jak widzicie zależności jest bardzo sporo, a kawałków do ogarnięcia setki tysięcy. Serwisy streamingowe nie mają łatwo. Co jednak, kiedy serwis nawet nie wie, że powinien komuś zapłacić? Czy wiecie, że perkusista, który gra na bębnach na płycie „21” Adele nie jest nigdzie opisany w cyfrowej dystrybucji? A jemu też należą się pieniądze.
Hajs, Hajs, Hajs
Załóżmy jednak, że wszystko się dobrze skończyło i serwis wie, komu wypłacić pieniądze. Wiecie, ile dostaniecie za to, że ktoś odpalił Wasz kawałek raz w serwisie Apple Music? 0,00783 centa (dla porównania Spotify płaci od 0,006 do 0,0084 centa w zależności od praw, a Tidal 0,01284 centa). To oznacza, że żeby zarobić na tym chociaż 100 dolarów, ktoś musiałby odtworzyć Waszą piosenkę 12780 razy. W to wliczone są oczywiście opłaty, które pobiera sobie serwis. Trudno powiedzieć, ile pieniędzy w ogóle jest w obrocie. Z pomocą może przyjść blockchain. Każdy twórca miałby otwarty swój transparentny rachunek i aplikacja śledziłaby go na bieżąco. Każda operacja byłaby do wglądu. Nie byłoby więc mowy o tym, że wykonawca ponosi jakieś ukryte koszta, opłaty manipulacyjne itd. Tu z pomocą przychodzi Opus.
Czym jest Opus?
OPUS to zdecentralizowana platforma muzyczna oparta na kryptowalucie Ethereum oraz IPFS (technologii zdecentralizowanego przechowywania plików). Główną misją platformy jest zmienienie tego, w jaki sposób działa branża muzyczna. Obecnie Spotify, Apple Music, czy Tidal, pobierają bardzo duże prowizje, które oczywiście wynikają z dużych kosztów, np. utrzymania infrastruktury, którą posiadają. Technologia blockchain może to zmienić. Dzięki niej OPUS chce zmniejszyć prowizje z ponad 40% do ok. 10%. OPUS chce także wyeliminować z rynku pośredników, którzy odpowiadają za rozliczanie tantiem. To tam grzęźnie sporo pieniędzy, a blockchainowe smart contracty mogą zrobić to automatycznie – bez udziału osób trzecich. Transakcja jest czysta i dwuosobowa – mamy słuchacza i twórcę.
Dlaczego to jest interesujące?
Nie dość, że interesujące, to jest to po prostu ważne. Wszyscy życzylibyśmy sobie świata, w którym my, jako odbiorcy, mamy dostęp do ulubionej muzyki, a twórcy mogą ją nam w łatwy sposób dostarczyć i przy okazji czerpać z niej zyski. W czasach kiedy streamingi stały się powszechną formą odbierania muzyki, ważna jest taka polityka platform streamujących, która nie krzywdzi żadnej ze stron tego muzycznego równania. Wkrótce przemysł muzyczny w swoim cyfrowym wydaniu może w dużej mierze opierać się na tym, co proponuje właśnie OPUS. Już dzisiaj możecie sprawdzić demo tego, co nadchodzi na oficjalnej stronie opus.audio.
Artykuł sponsorowany