
„Poczekalnia” to solowy album Vito Bambino, zapowiadany jako odskocznia od pracy w zespole. Dla artysty miał być oddechem, a sam Vito o nadchodzącej jeszcze wtedy płycie wypowiadał się tak:
„Chciałem na chwilę wrócić do absolutnej wolności. W Bitaminie (…) nagle trafiłem na niewidzialny płot i dotarło do mnie, że nawet ten zespół mieści się w jakiś ramach”
Ale nadszedł czas, by te plany i zapowiedzi zweryfikować. Po pierwszym przesłuchaniu „Poczekalni” miałem wrażenie, że gdzieś to już słyszałem, a kolejne podejścia właściwie tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziły. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to oczywiście wadą. Powiedziałbym raczej, że po „Poczekalni” spodziewałem się czegoś… innego, a dostaliśmy coś, co bardzo dobrze znamy.
„Poczekalnia” jest niezwykle spójna z poprzednimi albumami Vito nagranymi razem z Bitaminą. Dopieralski świetnie operuje głosem, jest w nim mnóstwo emocji. Czasami zanuci coś delikatnie (jak w „Bye Bye Kuba”), innym razem uderzy bardziej odważnie („Rampage”) albo krzyknie swoim charakterystycznym, nieco zachrypniętym głosem („Last Puff”). W każdym z tych wariantów czuje się dobrze, a przede wszystkim jest naturalny i absolutnie niczego nie można mu zarzucić.
Cały czas mamy również do czynienia z tymi samymi motywami, ale tym razem odtworzonymi przez innego człowieka – dojrzałego Vito, który musi wreszcie wziąć odpowiedzialność za pewne rzeczy w swoim (i cudzym) życiu. Na wcześniejszych albumach byliśmy świadkami dojrzewania Mateusza. Przewijały się w nich te same wątki, przefiltrowane oczywiście przez to, jak w danym momencie Vito patrzył na świat: miłość i kobiety, Bóg i moralność, zioło i inne używki, natura i – od kiedy pojawił się na świecie – syn Vito, Amar. W „Poczekalni” Dopieralski jest odważniejszy, niż bywał przedtem. O pewnych sprawach mówi bardziej otwarcie; zdradza trochę za dużo z wydarzeń, które miały miejsce na jego własnym ślubie… „Na moim ślubie była Coco/Na moim ślubie była Mary Jane” („L’amour”). Albo przyznaje się do tego, że jako muzyk, nie ma pojęcia o muzyce: „Jako muzyk o muzyce nie wiem nic/Co za nuta, czy debiutant, czy classic” („Wachania”).
O „Poczekalni” można więc powiedzieć tyle, że jest albumem trochę poszkodowanym przez nasze oczekiwania. Spodziewaliśmy się niespodzianek i fajerwerków, a dostaliśmy przyjemny, a przede wszystkim dobry album „w starym stylu”.
fot. genius.com