
Jakiś czas temu pisałem o nowej stylówce MGK-a, który odbił od rapu, by tworzyć pop-punk. Colson już wcześniej przejawiał pewne cechy, które łączyły go bardziej z punk-rockowcami niż raperami. Wreszcie zdecydował się pójść w tym kierunku, w którym poprowadzić chciała go jego wewnętrzna natura i dokładnie to zrobił. Single wydane w nowym stylu przyjęły się bardzo dobrze, przez co oczekiwania odnośnie płyty były dosyć spore. Album je spełnił, niejako zaprzeczając samemu tytułowi.
Są raperzy, którzy potrafią odnaleźć się w innych gatunkach muzycznych. G-Eazy na przykład przyzwoicie poradził sobie w alternatywnej wersji na „Everything’s Strange Here”, a Logic naprawdę dobrze poradził sobie w delikatnym, gitarowym wydaniu na albumie „Supermarket”. Obydwaj nadawali się do tej muzyki, której się podjęli, ale o MGK-u już nie można tak powiedzieć. Dlaczego? Bo on po prostu pasuje do pop-punka i brzmi na „Tickets to My Downfall”, jakby dopiero co odnalazł swoje artystyczne „ja”.
Na przestrzeni całej płyty wychodzi to, że Colson naprawdę umie śpiewać. Czasem się wydrze, innym razem delikatnie i emocjonalnie coś zanuci, ale zawsze brzmi dobrze i co najważniejsze – naturalnie. Mało tego, świetnie rozumie się on z podkładem, bo wpasowane przez niego melodie leżą jak ulał. Mam nawet wrażenie, że lepiej wykorzystuje ich potencjał, niż w przypadku typowo rapowych bitów.
Jedynym czynnikiem, do którego można się przyczepić w kwestii brzmienia płyty są goście. Nie wszyscy bowiem tutaj pasują. W zasadzie tylko Halsey odnajduje się w tej stylistyce fantastycznie, brzmiąc niemalże jak Avril Lavinge za najlepszych lat. Całkiem przyzwoicie wypadł też Iann Dior, który również wpasował się w klimat, choć już show nie skradł. Nie można niestety tego powiedzieć także o blackbearze, dla którego bit musiał zostać pozbawiony gitary i charakterystycznego rockowego brzmienia. Trippie Redd już te charakterystyczne cechy w podkładzie dostał, ale zawył tak okrutnie, że udowodnił, że akurat on powinien trzymać się rapu.
Oprócz tego, że „Tickets to My Downfall” po prostu dobrze brzmi, wzbudza niezwykłą nostalgię u wszystkich, którzy obecnie mają przynajmniej ponad 20 lat. Ja, słuchając tego krążka, poczułem wielki sentyment. Muzyka, którą MGK gra, była najpopularniejsza wtedy, gdy dzieci urodzone w późnych latach 90. stawały się nastolatkami. Album wpasowuje się idealnie w standardy najbardziej hitowych piosenek z drugiej połowy pierwszej dekady XXI wieku, dzięki czemu wraz z emocjami, które daje ona sama, przywołuje całą masę prywatnych wspomnień. Ta płyta to wehikuł czasu. I znów największym zmartwieniem jest zawalona kartkówka z matematyki i fakt, że osoba, w której jesteśmy zauroczeni odpisała nam na Gadu-Gadu bez emotki.
fot. kadr z wideo „Machine Gun Kelly – jawbreaker (Official Audio)”, YouTube.com/MachineGunKelly