
Dawniej odbiorcy polskiego rapu głosili hasło: „więcej raperów niż słuchaczy”. Aktualnie wyewoluowało ono w: „więcej wytwórni niż raperów”. Oczywiście, w jednym i drugim przypadku zastosowano hiperbolę. Jednak czy w tej zgryźliwości nie kryje się pewna prawda?
Wydaj mnie, wydaj!
Jeśli widzieliście pierwszą część „Shreka”, to pewnie kojarzycie scenę z Osłem, który zwraca się do ogra: „Wybierz mnie, mnie wybierz!”. Na samym początku, na podobnej zasadzie działał również polski hip-hop. Liroy, zanim osiągnął sukces, musiał się mocno natrudzić, aby jego kawałki trafiły do szerszego grona. Premiera jego „Alboomu” bardzo dużo w tej materii zmieniła. Prezesi wielkich wytwórni co prawda dalej nie wiedzieli „czym jest ten cały hip-hop”, potrafili natomiast dobrze liczyć pieniądze, szczególnie widząc jakie wyniki sprzedażowe osiągał Liroy. Sukcesy wyżej wspomnianego Scyzoryka, ale także Kalibra, N.A.S. czy WYP3, sprawiły że posiadanie rapera w labelu było pożądane. Wytwórnie pragnęły wydawać raperów na zasadzie podobieństw do tych, którzy się dobrze sprzedawali. Wyglądało to pewnie tak, że przychodził wyznaczony człowiek z koncernu i szukał nowych Mistrzów Ceremonii:
– no siemka, chłopaki. Szukamy nowych raperów, ktoś z was co hiphopuje?
– ja, proszę pana, czasami coś napiszę po szkole.
– super! to będziesz u mnie drugi Liroy.
– a ja, proszę pana, dostałem od wujka sprzęt do produkcji muzyki.
– i pięknie, to zostaniesz jego osobistym producentem.
– a jeszcze ja!
– tak, słucham.
– ja od kilku miesięcy oglądam codziennie MTV, Yo Madafaka.
– no i elegancko, panowie. To stworzycie zespół, będzie jak ci co są teraz na czasie, jak im tam… Koliber 44.
– chyba Kaliber 44.
– też elegancko brzmi, no, to panowie, do pracy, za tydzień chcę od was materiał.
Wydam cię, ale w stylu Judasza
Znowu hiperbola, nie gniewaj się Tau. W okolicach 1998/99 roku, rynek przerzedził się już z przypadkowych raperów. Niestety, szefowie dużych Majorsów zaczęli po swojemu rozumieć zasady branży. Widząc młodych ludzi, którzy głównie pragną pokazać się większemu gronu, nie zawsze postępowali honorowo. Traktowali raperów jako rodzaj zysku, „napychali” swoje kieszenie, a dla artystów zostawały same okruchy. W tamtym okresie niekorzystne umowy podpisali m.i.n. Molesta, Peja czy WWO. W wytwórniach wiedzieli, że dla większości młodych hiphopowców samo wyjście na legal jest dużą szansą i podpiszą wszystko, co dostaną.
Przetrwają najsilniejsi
Omińmy okres wielkiego boomu, który łączył zarówno pierwszy, jak i drugi etap. Przejdźmy od razu do momentu medialnej zapaści w hip-hopie. Lata 2006-2009 to czas, gdy upadały duże labele hiphopowe (RRX, Camey, T-1), prawie upadłoby również Prosto. Hip Hop żył, ale głównie w podziemiu, gdzie fani szukali odtrutki na coraz niższy poziom mainstreamu. To również czas, gdy najwięksi gracze sceny, powoli zaczęli myśleć o przejściu na swoje.
Internetowy boom
Rozwój Internetu, a raczej ułatwiony dostęp do niego, miał duży wpływ na kolejny boom w polskim hip-hopie. To w latach 2010-2013, powstawały nowe wytwórnie prowadzone przez doświadczonych raperów, m.in. Peji czy Pezeta. Prężnie zaczęły działać również takie labele jak Step Records czy Urban Rec. Bazę swoich odbiorców budowały poprzez YouTube i social media. Rozpoczął się okres, gdy fani mogą komunikować się z raperami „bezpośrednio”, za pomocą sieci. Popularność zaczęli zdobywać undergroundowi raperzy i zespoły np. ekipa Alcomindz.
Kontrakt? Dziękuje, ale wydam się sam
Dochodzimy do ostatniej fazy, posiadającej dwie twarze: weteranów i młodych wilków. Duża część tzw. dinozaurów sceny, przestała współpracować z dużymi labelami. Pootwierali własne kanały na YouTube i postanowili być własnymi szefami. Dlaczego doświadczenie gracze zaczęli sami siebie wydawać? Odpowiedź jest prosta. Nie chodziło o drugą młodość w rapgrze i bycie potentatem (jak Shawn Carter). Zadecydował głównie indywidualny zysk. Po co dzielić się pieniążkami z wytwórnią? Raper XY siedział i rozmyślał:
„No, ostatniej mojej płyty poszło tylko 3 koła, no słabo. Hmm, w telewizji i radiu i tak moje kawałki nie lecą. Hmm, klipy niby mają niezłą oglądalność, ale i tak każdy taki sam. Stworzony po to tylko, aby reklamować rodzime brandy odzieżowe. Dobra tam, idę na swoje, zakładam kanał na YouTube i jak sprzedam 2 koła płyt, to i tak finansowo wyjdę na tym lepiej”.
Natomiast wśród świeżej krwi, dobrym przykładem jest kariera duetu Taconafide. Taco od początku sam pracuje na swój sukces i fanbase. Quebo od początku odrzucał wszystkie propozycje od dużych wytwórni. Postanowił, że jeśli wyda płytę na legalu, to tylko w swoim labelu. Od tego momentu jego QueQuality stało się jedną z najbardziej popularnych wytwórni hiphopowych w Polsce. To QQ i SB Maffija przyciągają do siebie młodych graczy. Raperów jeszcze niegotowych na własną działalność.
Czy duże wytwórnie są jeszcze potrzebne?
Na koniec zostawiłem ciekawy aspekt: czy duże wytwórnie są jeszcze dziś potrzebne? Za pomocą Internetu, raper może sam zbudować pokazane grono odbiorów. Czasami wystarczy nagrać jeden hit, aby zacząć grać koncerty w całym kraju. Wystarczy być uczciwym (Hi Tomb) i mieć zaufanych ludzi wokół siebie, żeby zbudować swoje „imperium”. Dlatego wątpię, aby powróciły jeszcze czasy, gdy to duże wytwórnie będą rozdawały karty raperom.
Foto. Instagram/SBM Label