„BOJACK HORSEMAN”, „RICK I MORTY”… Dlaczego pozornie abstrakcyjne kreskówki są aż tak prawdziwe?

To proste. Dlatego, że wcale nie muszą być realistyczne. Zamiast zajmować się starannym tworzeniem kontekstu dla najważniejszych wydarzeń, mogą posiłkować się nawet najbardziej niemożliwymi zwrotami akcji, które wciąż da się uzasadnić fabularnie.

Najprościej tę kreskówkową rzeczywistość podzielić można na dwa nierozerwalne plany: wydarzenia, które są tłem i rozterki bohaterów. Nierozerwalne dlatego, że bez tego irracjonalnego tła, nieraz ciężkie i bolesne problemy bohaterów byłyby zdecydowanie trudniejsze do przyjęcia. A samo tło bez właściwie poprowadzonej historii byłoby jedynie zbiorem „głupawych żartów o seksie i chlaniu” albo zaskakiwaniem dla samego zaskakiwania, bez większej wartości fabularnej.

Darmowy Churro

Z tego typu środków trzeba korzystać umiejętnie i odpowiedzialnie, ale jeżeli już twórcy sumiennie potraktują swoją pracę, wychodzą z tego perełki tak wspaniałe, jak okrzyknięty przez wielu najlepszym serialem na świecie „Bojack Horseman”. Naprawdę nikogo nie dziwią antropomorficzne postacie koni, ptaków, kotów i wielu innych zwierząt, które żyjąc wspólnie w korpoświatku i showbiznesowej bańce, radzą sobie z nałogami, rozwodami, trudnym dzieciństwem, terapiami i dedline’ami. Spośród zestawu, którym będę się posługiwał, BoJack jest na tyle realistyczny, że w większości prezentuje wydarzenia, które naprawdę mogłyby się zdarzyć (pomijając oczywiście wcześniej wspomniane antropomorfizacja bohaterów). Tym bardziej ciekawe jest to, że nawet bez zupełnego odrealnienia polegającego m.in. na strzelaniu laserami na lewo i prawo twórcom udało się osiągnąć odpowiedni balans między obiema warstwami narracji.

’M PICKLE RICK!

Nie dziwi też główny bohater, który korzystając z pistoletu portalowego, przemieszcza się między wymiarami, walczy z armią złożoną z setek tysięcy samych siebie i zamienia się w ogórka (o tak, to właśnie ta najzabawniejsza ze scen!). A wszystkie te wydarzenia są tylko tłem dla tych zwykłych, ludzkich rozterek – problemów miłosnych młodych, podupadającego małżeństwa tych nieco starszych i alkoholizmu tych najstarszych. Twórcy „Ricka i Morty’ego” dosłownie bombardują nas niemożliwymi zwrotami akcji, które w pewnym momencie po prostu wydają się być czymś zupełnie naturalnym.

„Przerywamy symulację”

Apogeum tego typu twórczości jest „The Midnight Gospel”, w którym wszystkie działania bohatera motywuje korzystanie z symulatora wszechświatów. Brzmi to groteskowo, ale jest przemyślanym i dobrze wykorzystanym konceptem, który daje twórcom możliwość stosowania zabiegów à la deus ex machina właściwie w każdej chwili. Owszem, można powiedzieć, że zwrotów akcji jest zdecydowanie zbyt wiele, ale co z tego, jeżeli nie mają one większego związku z niemal filozoficznymi dyskusjami, jakie prowadzą bohaterowie. Obserwując kosmitów atakujących biały dom, słuchamy jednocześnie traktatu o świadomym korzystaniu z narkotyków i życiu w zgodzie z samym sobą. A może to właśnie o to chodzi? O to, że wszystkie te „woke moments” istnieją tuż obok pędzącej rzeczywistości, w której na tego typu zastanawianie się nad jakimś głębszym sensem życia zupełnie nie ma czasu. I dlatego tak łatwo giną, kiedy tylko przestaniemy się na nich skupiać.

Netflix & scrolling

„The Midnight Gospel” spisuje się świetnie również jako nasze lustro. Zupełne oderwanie dialogów i monologów od warstwy wizualnej ja sam odebrałem jako przytyk wymierzony we współczesnego widza. Komu nigdy nie zdarzyło się tak zawzięcie scrollować, że przestał zwracać uwagę na obraz, a dźwięk był już tylko ambientem wypełniającym pustą przestrzeń dookoła? No właśnie.